Jak się człowiekowi czasem coś przypadkiem wrzuci do koszyka, samo, a potem się ten samozakup odbija czkawką, to aż ma ochotę człowiek wziąć i na blogu o tym opowiedzieć. Żeby może inni nie.
Tak właśnie było z tymi trzema okazami ze zdjęcia. Wszystkie bardzo na NIE, żaden nie spotkał się wcześniej z procedurą przemyśliwania lub zasięgania opinii wśród innych użytkowników szeroko pojętego internetu. Efekty tak mizerne, że aż wstyd o nich opowiadać, ale skoro obiecałam, że opowiem, to zapraszam, czytajcie i nie idźcie za moim przykładem.
1. L'Oréal, Botanicals Fresh Care, Coriander Strenght Cure, maska do włosów delikatnych
Najwcześniej trafiła do mnie chyba maska L'Oréala, zdarzyło się to na gdyńskim urlopie w czerwcu. Nie miałam ze sobą odżywki, miałam za to włosy wysuszone eksperymentami z różową wcierką Delii (nie żałuję ani trochę!) i potrzebowałam jakoś im pomóc. Wybraliśmy się z mężem na leniwy spacer brzegiem galerii handlowej, wskoczyłam na chwilę do Rossmanna (bo na długo wskoczyć się z mężem nie da, ale rozumiem i szanuję) i chwyciłam to, co jako pierwsze wpadło mi w oko. Nie widziałam wcześniej Botanicals Fresh Care, ale wymyśliłam naprędce, że to pewnie jakaś marka kosmetyków semi-naturalnych, która zawitała do Rossmanna, to wezmę i wypróbuję – kto wie, może odkryję jakąś perełkę? Dla cienkich włosów, bez silikonów, parabenów i bez glutenu pewnie też. Słowem: idealnie. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zerknąć na dół opakowania i doczytać, że to L'Oréal. Tę niespodziankę odkryłam dopiero w łazience. No i nic, że L'Oréal. Nie uprzedzajmy się.
Po odkręceniu słoika dostałam po nosie perfumowaną kolendrą. Dziwne połączenie, na granicy mojej wytrzymałości. Na opakowaniu nie znalazłam informacji, jak długo mam trzymać maskę na włosach ani czy nadaje się do skóry głowy. Próbowałam niewielką ilość, wielką ilość, na skórę (nie polecam), na długość, na 5 minut, na 10 i na pół godziny też. Efekt zawsze ten sam: nijaki. Ani nawilżenia, ani wzmocnienia. Włosy były miękkie i gładkie, ale cieńsze i słabsze niż zwykle. A przy większych ilościach oczywiście przeciążone i szybko się strąkowały. Czyli znosiłam zapach kolendry utopionej w męskim antyperspirancie zupełnie po nic. Nie polecam do blond cienizny, zmarnowane cztery dychy.
Po odkręceniu słoika dostałam po nosie perfumowaną kolendrą. Dziwne połączenie, na granicy mojej wytrzymałości. Na opakowaniu nie znalazłam informacji, jak długo mam trzymać maskę na włosach ani czy nadaje się do skóry głowy. Próbowałam niewielką ilość, wielką ilość, na skórę (nie polecam), na długość, na 5 minut, na 10 i na pół godziny też. Efekt zawsze ten sam: nijaki. Ani nawilżenia, ani wzmocnienia. Włosy były miękkie i gładkie, ale cieńsze i słabsze niż zwykle. A przy większych ilościach oczywiście przeciążone i szybko się strąkowały. Czyli znosiłam zapach kolendry utopionej w męskim antyperspirancie zupełnie po nic. Nie polecam do blond cienizny, zmarnowane cztery dychy.
2. Yope, Kadzidłowiec i rozmaryn, Naturalny żel pod prysznic
Tu nie ma się co rozwodzić. Za Yope nie przepadam, to wcale nie są dobre formuły ani dobre zapachy, ale jako że lubię ich mydła kuchenne (miły wyjątek w ofercie), postanowiłam dać szansę żelowi pod prysznic. Wybrałam Kadzidłowiec i rozmaryn, bo brzmiało to bardzo egzotycznie. Okazało się przykrym zapachowym nieporozumieniem, które w dodatku kiepsko się pieni i – podobnie jak pozostałe formuły myjące marki – kiepsko spłukuje ze skóry. Ten wariant pachnie namoczonym kartonem, w którym ktoś przechowuje świeżo ścięte chwasty. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek mógł wejść pod prysznic, namydlić się tym czymś i stwierdzić: ojej, jak mi miło, jakie to relaksujące!
Yope ma fajne opakowania, ale nie nie idzie za nimi jakość. Jeszcze tylko zmęczę ich ledwo przeciętne zimowe mydło w płynie i kończę z yope'owymi eksperymentami.
A to był chyba najgorszy zakup ubiegłego roku. Nie szaleję za marką Rituals, ale ma swoje momenty, a jeśli przeczytacie mój zbiór minirecenzji produktów Ritualsa /klik/, znajdziecie tam zarówno udany szampon, fajne pianki myjące, jak i kilka ciekawych nut zapachowych. Kiedy zobaczyłam na stronie Sephory nowość: galaretkę myjącą, od razu, jak ten matoł, wrzuciłam ją do koszyka. Co tam 40 złotych, przecież w Sephorze wszystko i tak zwykle dużo droższe!
W ten oto sposób stałam się posiadaczką 100 gramów wcale nietaniego i najbardziej bezsensownego produktu myjącego ostatnich lat. W konkursie na beznadziejność mogą z nim się mierzyć jedynie masła myjące Bomb Cosmetics (przenigdy ich nie kupujcie!). Na stronie Sephory stoi, że Jellylicious to „odżywczy żel pod prysznic o konsystencji między mydłem w płynie a mydłem w kostce” i że kiedy dodamy do niego wody, otrzymamy „zabawną galaretkę”. To mnie zaintrygowało, bo brzmiało tak bardzo idiotycznie. Czymże w istocie jest ta superśmieszna galaretka? Ano bardzo śmiesznym żarcikiem producenta, który na pewno boki zrywa, że tacy klienci jak ja dali się porwać temu głupiemu opisowi. W malutkim słoiku mieszka bowiem galaretka o konsystencji... galaretki. Tej do jedzenia. Żaden żelo-mydło-kostek. A jaka jest podstawowa właściwość galaretek? Hmm, czyżby taka, że wyślizgują się z rąk? Ta ślizga się że hej! Im więcej wody, tym lepszy poślizg! Czy ładnie pachnie? Nie, mocno średnio. Czy da się tym w ogóle umyć? Nieszczególnie, bo nawet jeśli umiejętnie ją złapiemy (podejrzewam, że z czasem, gdy się kurczy, używanie jej robi się coraz-haha-zabawniejsze), to spieni się ledwo co, ewentualnie ledwo nic. To jest tak głupie, że naprawdę mi wstyd za producenta, że wymyślił coś takiego, a jeszcze bardziej mi wstyd, że to kupiłam. Jakby ktoś nie miał dość idiotyzmów, na stronie Sephory widnieje porada: można to coś włożyć do zamrażalnika, a potem taką lodowatą galaretką spróbować się nie-umyć. Boki zrywać z tym Ritualsem.
Yope ma fajne opakowania, ale nie nie idzie za nimi jakość. Jeszcze tylko zmęczę ich ledwo przeciętne zimowe mydło w płynie i kończę z yope'owymi eksperymentami.
3. Rituals, Jellylicious, The Ritual Of Holi, Wobbling Shower Jelly
A to był chyba najgorszy zakup ubiegłego roku. Nie szaleję za marką Rituals, ale ma swoje momenty, a jeśli przeczytacie mój zbiór minirecenzji produktów Ritualsa /klik/, znajdziecie tam zarówno udany szampon, fajne pianki myjące, jak i kilka ciekawych nut zapachowych. Kiedy zobaczyłam na stronie Sephory nowość: galaretkę myjącą, od razu, jak ten matoł, wrzuciłam ją do koszyka. Co tam 40 złotych, przecież w Sephorze wszystko i tak zwykle dużo droższe!
W ten oto sposób stałam się posiadaczką 100 gramów wcale nietaniego i najbardziej bezsensownego produktu myjącego ostatnich lat. W konkursie na beznadziejność mogą z nim się mierzyć jedynie masła myjące Bomb Cosmetics (przenigdy ich nie kupujcie!). Na stronie Sephory stoi, że Jellylicious to „odżywczy żel pod prysznic o konsystencji między mydłem w płynie a mydłem w kostce” i że kiedy dodamy do niego wody, otrzymamy „zabawną galaretkę”. To mnie zaintrygowało, bo brzmiało tak bardzo idiotycznie. Czymże w istocie jest ta superśmieszna galaretka? Ano bardzo śmiesznym żarcikiem producenta, który na pewno boki zrywa, że tacy klienci jak ja dali się porwać temu głupiemu opisowi. W malutkim słoiku mieszka bowiem galaretka o konsystencji... galaretki. Tej do jedzenia. Żaden żelo-mydło-kostek. A jaka jest podstawowa właściwość galaretek? Hmm, czyżby taka, że wyślizgują się z rąk? Ta ślizga się że hej! Im więcej wody, tym lepszy poślizg! Czy ładnie pachnie? Nie, mocno średnio. Czy da się tym w ogóle umyć? Nieszczególnie, bo nawet jeśli umiejętnie ją złapiemy (podejrzewam, że z czasem, gdy się kurczy, używanie jej robi się coraz-haha-zabawniejsze), to spieni się ledwo co, ewentualnie ledwo nic. To jest tak głupie, że naprawdę mi wstyd za producenta, że wymyślił coś takiego, a jeszcze bardziej mi wstyd, że to kupiłam. Jakby ktoś nie miał dość idiotyzmów, na stronie Sephory widnieje porada: można to coś włożyć do zamrażalnika, a potem taką lodowatą galaretką spróbować się nie-umyć. Boki zrywać z tym Ritualsem.
Nic nie miałam :)
OdpowiedzUsuńwww.natalia-i-jej-świat.pl
Mam dwa mini zapachy od Rituals i są boskie, ale ich pielęgnacja mnie nie korci.
OdpowiedzUsuńYope zimowy las super szanuję! Ale ich zapachy to prawdziwa loteria, ten kadzidłowiec razem kupowałyśmy :( dziurawiec był bardzo sympatyczny za to.
Ja już się trochę zmęczyłam kosmetykami, które ładnie pachną i niewiele robią. Gdzie te wszystkie skuteczne produkty??? A Yope nie. No nie. Chociaż wiem, że z przyjemnością będę testować kolejne naturalne wynalazki.
Usuńz serii botanicznej loreala mam szampon ale jeszcze czeka. Natomiast faktycznie galaretka mega droga jak na szybkie uciekanie do kanalizacji ;P
OdpowiedzUsuńGalaretka nie ucieka szybko, wręcz przeciwnie! Myślę, że jest superwydajna. Ona tylko szybko ucieka z rąk ;)
UsuńNa szczęście nic z tych rzeczy nie miałam. Będę je omijać z daleka :D
OdpowiedzUsuńDzięki Tobie wiem, że cała trójkę trzeba omijać.
OdpowiedzUsuńZaskoczona jestem tylko, że i o kosmetykach Yope i o serii Botanicals czytałam same pozytywne opinie. Akurat po te dwa konkretne produkty na pewno nie sięgnę - chociażby ze względu na ich zapachy. Nie moja bajka.
Yope ma fajne mydła kuchenne, ale ogólnie uważam, że marka jest mocno przereklamowana. Ale to oczywiście tylko moje wrażenie :)
UsuńNo słyszałam, że ta galareta Rituals to niezły shit. W pierwszym momencie ją chciałam, ale opinie mnie ostudziły🤦🏽♀️
OdpowiedzUsuńZajrzałam na stronę Sephory, same jedynki :D
UsuńProdukty Yope wąchałam w sklepie i faktycznie z kompozycjami zapachowymi trochę mi nie po drodze.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że oprócz kiepskich zapachów działanie też mocno takie sobie :(
Usuńno nie, co jeden egzemplarz to gorszy :/ mnie też zdziwiło, kiedy odkryłam, że botanicals to l'oreal
OdpowiedzUsuńTak się sprytnie zakamuflowali pod przykrywką roślinnej nazwy!
UsuńNie znam tych kosmetyków i teraz już pewnie nie poznam ;) Coraz rzadziej miewam napady na testowanie nowości, jeśli znajdę coś, co mi się spodoba. Przyznam że mnie intrygowały maski ale jeśli jaką mnie jeszcze bardziej ścieniać, to nie, dziękuję :P
OdpowiedzUsuńOlej Botanicalsa, szkoda włosów. A co do nietestowania nowości, tylko trzymania się tego, co dobre, to chyba muszę przejrzeć archiwum bloga i zapisać jakąś listę udanych kosmetyków, do których mogłabym wrócić. Tylko... hmmm... znając moje szczęście, 99% już wyleciała z produkcji ;)
Usuńja akurat bardzo lubię zarówno zapachy jak i samo działanie kosmetyków yope
OdpowiedzUsuńFajnie, że u Ciebie to działa :)
UsuńNie miałam żadnego z tych produktów, ale nie jestem raczej kosmetykomaniaczką :D Dodaję Twój blog do obserwowanych i zapraszam na mój, pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńGalaretka musi być porażką, to po prostu nie ma racji bytu :C
OdpowiedzUsuńNiniejszym wyleczyłam się z eksperymentowania z FORMĄ ;)
UsuńJa z serii kolendrowej miałam chyba szampon (?) i na pewno taki płyn w buteleczce z pipetką. To coś bez spłukiwania było świetne na moich włosach :) Szkoda, że maska się u Ciebie nie sprawdziła ;(
OdpowiedzUsuńRóżowa wcierka? :D Chodziło o płukankę? :)
Tak, płukanka, oczywiście! :) Dzięki, gapa ja :)
UsuńMówisz, że Yope na NIE. Tyle razy zastanawiałam się nad zakupem, ale jakoś zawsze odpuszczałam.
OdpowiedzUsuńIch sława jest mooooocno przesadzona :)
UsuńJak jeszcze nie dałaś bana na Yope to polecam mydełka dla dzieci, do mycia rąk. Te są super. Szczególnie kokos-mięta.
OdpowiedzUsuńOj, nie wiem, może gdybym spróbowała u kogoś w łazience... :)
UsuńZa Yope i Rituals również nie przepadam, a a na botanicals fresh care na pewno się nie skuszę. Ta marka nigdy do mnie nie przemawiała.
OdpowiedzUsuńBotanicals też już nie będę eksplorować :)
UsuńMiałam podobną przygodę z galaretką z nacomi, beznadzieja! Z yope lubię zapach werbeny :)
OdpowiedzUsuńJa teraz z Nacomi po miesiącach czajenia kupiłam piankę peelingującą bananowo-kokosową i jest... kiepska :( :(
UsuńJa za YOPE nie przepadam. Mimo niezłych składów nigdy drugi raz nie sięgnęłam po ten sam produkt. Dziadowskie mają produkty do sprzątania łazienki czy kuchni, o bublu w postaci płynu do szyb nie wspominając... Jedynie balsam do ciała ostatnio okazał się fany :-)
OdpowiedzUsuńO, dobrze wiedzieć, że produkty do sprzątania nic niewarte.
UsuńNie znam żadnego, ale spodobało mi się słowo "samozakup". Tak, też to robię... ;-)
OdpowiedzUsuńKto z nas nie robi, niech pierwszy rzuci kamieniem ;)
UsuńNie znam nic :D
OdpowiedzUsuńJak z Yope ich mydła (imbir i drzewo sandałowe 4eva) oraz te kuchenne uwielbiam, tak kremy do rąk i żele pod prysznic właśnie wręcz odwrotnie. Dla mnie to strata pieniędzy, nie robią nic więcej niż te standardowe "drogeryjne" kosmetyki. A może nawet i gorzej niż one...
OdpowiedzUsuńNo właśnie w tym problem, że gorzej!
UsuńJa mam z Yope krem herbaciany do rąk i go kocham, bo mi ręce wyprowadził ze stanu koszmarnego przesuszenia :) Miałam herbaciany żel pod prysznic i też był bardzo fajny, za to mydło dla dzieci mięta-kokos pachnie obrzydliwie, nawet moja trzylatka, która generalnie takie rzeczy olewa, stwierdziła, że dziadostwo. No nic, zużyjemy do końca i żegnaj, maszkaronie, nigdy więcej mięty i kokosa!
OdpowiedzUsuńUwielbiam Yope, ale bardziej od żeli pod prysznic lubię ich mydła w płynie.
OdpowiedzUsuń