Wybaczcie, ale muszę o nich napisać, zanim staną się tak niemodne jak spodnie aladynki, tapir z zaczeską i przeboje De Mono.
Idea pomadek we flamastrze spodobała mi się jeszcze latem – oczami wyobraźni widziałam te pięknie, soczyście podkreślone usta, na których nie czuć ważącej się w upale, ciężkiej warstwy. Nic, tylko kolor. Prawda okazała się niestety trochę brutalna, a niespełnione marzenie o bajkowych ustach miało wiele wspólnego między innymi z... grawitacją.
Jako pierwszy w moich zbiorach pojawił się Colour Infusion od Catrice. Najpierw malinowy Red&The City (recenzja + swatch tutaj: KLIK), a następnie jaśniejszy, bardziej cukierkowy Don't Call Me Princess. Kiedy już wiedziałam, że nie jest tak pięknie, jak się spodziewałam, postanowiłam dać szansę innym firmom i kupiłam online dwóch reprezentantów flamastrowych Astor: wesoły róż (Perfect Stay lip tint nr 152 – Nude Pink) i teoretycznie bardzo mój brąz (Perfect Stay lip tint nr 302 – Noisette). Na koniec obrzydliwie rzucający się w oczy LipStain NYC (Smooch Proof LipStain 16H nr 499 Forever Mine Wine) i gotowe. Oto moja kolekcja bezsensownych pomadek we flamastrze, która przede wszystkim charakteryzuje się tym, że zawiera odcienie, jakich nie używam, bo są krzykliwe, różowe lub bordowe, a ja jestem brązowo-nudną panią. Ale taki miałam kaprys.
![]() |
Od góry: NYC, 2x Catrice, 2x Astor |
Latem okazało się, że te szalone róże są trochę nie-teges. Było mi z nimi ciężko, flamastrowa formuła zupełnie się nie sprawdzała (brak właściwości pielęgnacyjnych, motyw Sahara, szczegóły niżej), a poza tym wcale nie chciałam krzyczeć do ludu maliną i bordo, bo jakbym krzyknęła, od razu zwróciłabym uwagę na świeżutki, lejący się ochoczo ze strefy T smalczyk. Miałam plan, że w okresie jesienno-zimowym wrócę do flamastrów i będę ordynarnie zwracać na siebie uwagę tuptaniem w skórzanym płaszczyku z ustami mówiącymi: jestem zadbaną, wyzwoloną matką Polką, trochę zdzirą, krzyczę to do ciebie, przechodniu z puszką piwa! Niestety, z jesiennego manifestu również nic nie wyszło. Głównie dlatego, że o mojej kolekcji... zapomniałam.
Ale oto dziś są tutaj z Wami. Przybyły wszystkie! Specjalnie dla Czytelników bloga Smaruję, wcieram, maluję postanowiły ukazać swą ułomność i ukrytą brzydotę! Oto mój best of lip-uglifiers.
Catrice Colour Infusion w obu wariantach kolorystycznych charakteryzuje się szybkim wysychaniem wkładu i problematyczną aplikacją na górnej wardze. W dniach pierwszej świeżości dało się to jeszcze jakoś zrobić, ale po kilku razach tudzież tygodniach flamastry przestały współpracować. Uczucie w trakcie zupełnie zbliżone do nieudolnych prób podpisania listy obecności w pozycji „o ścianę”, kiedy to listonosz lub kurier przynosi paczkę i w zamian oczekuje autografu. Znacie to na pewno. Ten przerywający długopis, lekkie posapywanie zniecierpliwienia i tak dalej. To samo z Colour Infusion – nasapiecie się przy malowaniu górnej wargi, aż Wam się odechce tego matu, żywego koloru, tego czegoś_innego. Ponadto flamastry ścierają się nierówno, co możecie zobaczyć w podlinkowanym już przeze mnie poście. Co z tego, że kolory ciekawe, jeśli nie da się z nimi żyć? Jedyne sensowne zastosowanie, jakie przychodzi mi do głowy, to używanie flamastrów przy sesjach zdjęciowych. Jeśli modelka nie będzie dużo gadać w trakcie, jest duża szansa, że zrobią dobre wrażenie.
![]() |
fot. materiały promocyjne |
Flamastry Astor Perfect Stay trzymają podobny poziom. Podobnie trudne w aplikacji (róż wysechł bardzo szybko, brąz jeszcze w dobrym stanie), lekko gorzkie w smaku, ale producent wpadł na wyborny pomysł dołączenia balsamu do ust w skuwce. Balsam to jakiś niezbyt wysokich lotów tłuszczyk i oczywiście można go nakładać tylko po zmalowaniu się flamastrem, ale całkiem to niegłupie i rozwiązuje problem pustynnej suszy, jaką odczuwamy na wargach w przypadku Catrice. Szkoda tylko, że owy balsam jest tłusto-kleisty i nie bardzo się nadaje... Odcień Nude Pink nawet mi się spodobał, szkoda tylko, że szybko znika z odbicia w lustrze. Z kolei Noisette, w którym pokładałam największe nadzieje, kolorystycznie zawiódł na całej linii. To jakiś płaski, nieciekawy brąz, który na ustach wygląda dokładnie tak, jak sugeruje nazwa: jakbym zrobiła make-up przy użyciu szkolnych flamastrów. Nawet nie chciało mi się robić zdjęć, kiedy go miałam na ustach, więc wybaczcie, ale podglądu nie będzie.
Najbardziej zaskoczył mnie Smooch Proof LipStain 16H od NYC w odcieniu nr 499 Forever Mine Wine. Maźnięty po ręce wygląda jak fuksja, ale na ustach jest sporo ciemniejszy – rasowy buraczek. Ładnie pachnie (tak jakoś gruszkowo?), jest bardzo mokry, więc przyjemnie się aplikuje i grawitacja nie jest przeszkodą, no i ma ostrą końcówkę, co ułatwia obrysowanie konturu ust (w moim przypadku jest to utrudnienie, gdyż daleko mi do precyzji chirurga – ręce trzęsą mi się jak u 70-latki z parkinsonem). Producent obiecuje 16-godzinne trwanie na ustach, co jak zwykle jest grubą przesadą, ale zaskoczył mnie tym, jak się trzymał skóry i nie chciał sobie pójść, nawet gdy ja już chciałam go wyprosić. Fotka na dole pokazuje LipStaina po dwóch godzinach i kubku herbaty. Z bliska nie prezentuje się najlepiej, ale z daleka wciąż wyglądał dobrze. Jaśnieje względnie równo (dużo lepiej od malinowego Catrice), tylko ciężko mu zrobić ostateczne do widzenia – trę, trę, micelem, mleczkiem, dwufazą, a ten się trzyma mych ust jak rzep psiej dupy. Da się go zmyć, ale nie jest to łatwe. No cóż, producent ostrzega, że Forever Mine Wine jest nie do zajechania :).
Zatem jeżeli którejś z Was przyszłaby jeszcze ochota na spróbowanie tej dwudziestej wody po kisielu, z mojej strony specjalnej zachęty nie będzie. No, może warto rozważyć niezniszczalną NYC, ale reszta – wielkie nic specjalnego. Flamastry powoli wychodzą już z użycia, ale można je jeszcze tanio kupić w internecie.
Ja mam jeden flamaster z Sephory i całkiem go lubię, choć rzadko używam, bo żarówa to wielka - pomieszanie wściekłego różu z fuksją ;) Muszę sprawdzić, czy jeszcze się do czegoś nadaje ;)
OdpowiedzUsuńZ Twojego zbiorku spodobał mi się NYC, na ustał ładnie wygląda!
ale Tobie żarówa pasuje, co widać po awatarze :D a NYC jest naprawdę spoko, jedyny prawdziwie sensowny okaz :)
UsuńOstatnio jakoś rzadko żarówę noszę - poprawię się ;)
UsuńJa lubię z NYC lakiery do paznokci, są całkiem wporzo :)
Miałam do czynienia z Astorem i nigdy więcej :P U mnie one nadal widnieją na blogu, w pełnej krasie :D
OdpowiedzUsuńo, zaciekawiłaś mnie, już pędzę oglądać :D
UsuńNie podobają mi się flamastry do ust, jakoś kojarzą mi się z....pisakami po prostu :D Wolę grube kredki (do ust, ofc) :D
OdpowiedzUsuńdość pisakowe są faktycznie, myślałam, że będą fajne, bo (szczególnie latem) drażni mnie smak pomadki na ustach, czuję, że spływa w upale, ale niestety – flamastry nie rozwiązują problemu
UsuńTaka forma mazideł nigdy mnie nie pociągała ;)
OdpowiedzUsuńlucky you!
Usuńspodnie aladynki swietnie sprawdzaja sie w podrozy. Uwielbiam. ;P
OdpowiedzUsuńNie mam zadnego flamastra do ust i nigdy sie nimi nie interesowalam. :)
takie spodnie latem na pewno są super :) a źe nie masz żadnego flamastra, Kasiu – niewielka strata ;)
UsuńJa mam Astor w odcieniu różu złamanego brązem i jestem bardzo z niego zadowolona. Mam to szczęście, że na moich ustach większość pomadek dobrze się trzyma :)
OdpowiedzUsuńszczęściara!
UsuńPewnie jeszcze kiedyś wrócą ;) Mnie jakoś specjalnie nie zainteresowały i raczej rozglądać się za nimi nie będę. Pomysł fajny, tylko jak widać z wykonaniem gorzej.
OdpowiedzUsuńwrócą pewnie w nowej odsłonie, np. z jakimś seksownie nazywającym się kompleksem witamin lub czymś podobnym :)
UsuńMiałam dwie sztuki z Essence i skutecznie mnie zniechęciły do tego typu produktów. Moje usta nie lubią być wysuszone na wiór.
OdpowiedzUsuńo, Essence też nie dał rady? to ta sama firma co Catrice, więc w sumie może to nie takie dziwne
Usuńnie miałam flamastrów do ust. od samego początki sceptycznie podchodziłam do tej formy kosmetyku :)
OdpowiedzUsuń"Miałam plan, że w okresie jesienno-zimowym wrócę do flamastrów i będę ordynarnie zwracać na siebie uwagę tuptaniem w skórzanym płaszczyku z ustami mówiącymi: jestem zadbaną, wyzwoloną matką Polką, trochę zdzirą, krzyczę to do ciebie, przechodniu z puszką piwa!" <3
OdpowiedzUsuńja mam astora - drugie użycie i połamałam balsamową koncówkę... chryja niesamowita
Dziwnym trafem i ja <3 ten fragment w szczególnej szczególności :D
Usuńczyli jednak nie tylko mnie się Astor wydał marny...
Usuńa fragment z życia wzięty, no prawie wzięty :)
Nigdy mnie nie ciągnęło do tego wynalazku i widzę, że bardzo dobrze:)
OdpowiedzUsuńNie posiadam ani flamastrów ani kredek.
OdpowiedzUsuńŚrednio mnie przekonują.
Zresztą, w sezonie zimowym katuję usta tylko sztyftami ochronnymi :)
a ja lubię coś więcej na ustach niż ochronę. dlatego spodobał mi się Babylips :)
UsuńDaj Niewielkiemu zobaczymy co namaluje co ;)
OdpowiedzUsuńTy to masz pomysły, ciociu, dam mu jutro, zobaczymy :D
UsuńSpodnie aladynki nigdy nie wyjdą z mody!!! Przynajmniej ja szybko ich z tyłka nie ściągnę ;P
OdpowiedzUsuńI mimo, że o tych kredkach już słyszałam wiele, jakoś nie miałam sposobności bliżej im się przyjrzeć... Niemniej Twoje usta prezentują się pięknie!
Dziuęki za ostrzeżenie! Mnie taka forma pomadek nie kusi specjalnie, wole tradycjonalne pomadki :)
OdpowiedzUsuńHaha, ton tej recenzji rozbawił mnie do łez, zwłaszcza porównanie do piosenek De Mono :D
OdpowiedzUsuń